Bez tytułu na fortepian i trzy dowolne instrumenty (1972)
Bez tytułu to utwór charakteryzujący się skrajnie uproszczonym materiałem muzycznym. Napisany przez Sikorskiego dla Warsztatu Muzycznego Zygmunta Krauze, polską premierę miał w 1973 roku na Festiwalu „Warszawska Jesień”. W książce programowej kompozytor umieścił następujący komentarz:
Bez tytułu na fortepian i trzy dowolne instrumenty to utwór reprezentujący tendencje minimalistyczną, napisany w roku 1972. Czas trwania kompozycji jest dowolny i zależny od każdorazowej decyzji wykonawców.
Pomimo iż, jak wspomina Barbara Okoń-Makowska, która pod koniec lat 80. miała okazję współpracować z kompozytorem przy tworzeniu Diario 87, zamysł kompozytora był zupełnie inny, Bez tytułu okazał się muzycznym żartem, prześmiewczym performancem, który wywołał niemały skandal i w konsekwencji ogromną falę krytyki. Janusz Szprot tak pisał w „Ruchu Muzycznym”:
Czyżby kompozytor przejął się transpozycją idei Henry de Montherlanta, który w Śmierci Katona pisał m.in.: Pierwszą racją nakazującą sympatię dla samobójstwa jest fakt, iż stanowi ono przedmiot oszczerstw? Nie od dziś wiadomo, że w historii muzyki pojawiały się utwory niewiarygodne, ale posiadające sensacyjny charakter. Nie poszukuje się tam prawdy ani prawdopodobieństwa a tylko zdziwienia, niezdrowej sensacji, okazji do oburzenia itd. Tego rodzaju „sława” jest chyba najgorszą formą niezrozumienia. Utwór dzięki swojej monotonii, szybko stał się tak nudny, że aż wesoły. Zauważyłem, że wśród ogólnej uciechy panującej na sali niektórzy wydawali się skonsternowani, może dochodzili do wniosku, że nie warto już słuchać tego utworu, a może nawet nie warto już słuchać Sikorskiego.
W nieco łagodniejszym, choć zabarwionym protekcjonalizmem tonie wypowiedziała się Dorota Szwarcman w artykule Wspomnienie o minimal music:
Sikorskiemu zdarzyło się po drodze jedno duże nieporozumienie: słynne Bez tytułu (1972) ostro wygwizdane na Warszawskiej Jesieni, mające udawać minimalizm, ale będące tylko nienajmądrzejszą prowokacją. Na szczęście był to wyskok jednorazowy i kompozytor powrócił do swych gongów i tam-tamów.
Zachowało się nagranie z tego koncertu. Trudno doszukać się na nim jakichkolwiek gwizdów. Wyraźnie natomiast słychać mocno rozbawioną publiczność, która – jak relacjonował to Janusz Szprot – po kilku minutach wysłuchiwania krótkiej, opartej na dwóch dźwiękach frazy wykonywanej na tle monotonnego fortepianowego akordu, zaczyna spontanicznie włączać się w wykonanie utworu. Rzeczywiście, można odczuć zniecierpliwienie, nie sposób jednak odmówić publiczności poczucia humoru.
Trudno dziś jednoznacznie stwierdzić czy utwór był rezultatem mniej lub bardziej udanych poszukiwań twórczych czy też rodzajem drwiny z minimal music oraz tych krytyków, którzy w tamtym czasie starali się przypiąć Sikorskiemu łatkę minimalisty, czy pisząc utwór w „stylu” minimalistycznym kompozytor chciał przekornie udowodnić, że minimalistą nie jest.